Miało być z buta, ale nie tak łatwo uciec od ciężarówki ;) Więcej w kolejnym odcinku "Dawid Andres z buta" jutro o 22:15!
Wybierzcie się z rodziną lub paczką znajomych na niezwykłe Lofoty w Norwegii, gdzie fiordy będą wam jadły z ręki! Zatrzymacie się w oryginalnym rybackim domku, z którego codziennie będziecie mogli podziwiać przyrodę. Listopad to również świetna okazja, aby zapolować na zorzę polarną!
Zwyczajny widok przy zwyczajnej drodze. Budka z owocami. Samoobsługowa. Odliczone pieniądze wrzucasz do skarbonki, zabierasz swoje jabłka i do widzenia. Tak samo można kupić marchew czy ziemniaki. Podobnie jest z jajkami na fermie. To cudowne, że nadal to tak funkcjonuje choć podobno kiedyś było tego więcej
Poradnik spekulanta CDPROJEKT cz2, czyli dywergencje mi z ręki jadły 26 sty 2021 Poradnik spekulanta - CDPROJEKT 19 sty 2021
No właśnie wspomniana w tytule Klebsiella oxytoca! I dopisek - flora dominująca. Zaczęłam o tym czytać i może okazać się, że problemy Zosi to nie skaza białkowa, a właśnie to cholerstwo. Podawaliśmy jej Dicoflor - probiotyk polecony przez lekarza i faktycznie problemy z brzuszkiem i cerą trochę ustąpiły, ale skończyła się
Czytaj dalej » Fiordy to mi z ręki jadły! Sinterklaas i Zwarte Piet przypłynęli statkiem. 7 grudnia 2022 6 maja 2023;
22 votes, 19 comments. 520K subscribers in the Polska community. Społeczność dla piszących i czytających po polsku. English posts are welcome if…
101 Likes, 5 Comments - Orzel Wyladowal (@orzel_wyladowal) on Instagram: “Preikestolen - "Fiordy jadły mi z ręki" #norwegia #norway #preikestolen #pulpitrock #ambona…”
A fiordy to mi z ręki jadły. Tak, tu koło Bergen. Opis objazdowej wycieczki po jednym z piękniejszych rejonów Norwegii – królestwie fiordów i wodospadów. Urozmaicony o spotkanie z lodowcem Folgefonna i zwiedzaniem Bergen.
Muszę przyznać, że grało mi się w niego najlepiej zwłaszcza jak wybrałem Thora z jego +1 do siły (to moja ulubiona boska moc). Możemy spokojnie decydować o wszystkim i nie martwić się, że będziemy komuś narzucać zdanie ;) Problemem w tym wariancie jest jednak wspomniany już wcześniej wydłużony czas rozgrywki oraz duże
gw7E7. Przechwala się trzech myśliwych. Pierwszy z nich: – Ja to byłem w Afryce i polowałem na lwy ! Drugi: – A ja to byłem na Alasce i polowałem na łosie ! Na to ostatni: – Chmm, panowie a ja byłem w Norwegii… – A fiordy ty widziałeś? – Fiordy!? Panowie, fiordy to mi z ręki jadły. (średnia ocena: 4,50) Loading... ‹ Poprzedni Facet lapie stopa, zatrzymuje sie TIR z wieeelka Następny › choroba sprzątaczki wymioty choroba listonosza - Napisz pierwszy komentarz Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Treść * Podpis * Adres email * Zapamiętaj moje dane w tej przeglądarce podczas pisania kolejnych komentarzy.
Fiordy? Fiordy to mi z ręki jadły Zeszły tydzień upłynął pod znakiem Norwegii. Bergen przyjęło mnie pięknie - niekończącym się deszczem. Niemniej jednak przez noc się zastanowiło i zdecydowało się dopuścić do głosu nieco słońca. W związku z powyższym ja zdecydowałem się opuścić Bergen i ruszyłem morską drogą, zapoznać się z okolicznymi fiordami. A co widziałem, to widziałem. I Wam zauploadowałem :) W najbliższym czasie spróbuję pokazać Wam jeszcze nieco norweskich gór i nieco Bergen :) Stej tjund!
-waldi- pisze:cichaczem obrócił... i smaki robi Eee, tam cichaczem - za dnia jechałem. Jeżeli zaś o smakach mowa, to z góry ostrzegam, że w relacji z kolejnych dwóch dniach urlopu smaków motocyklowych za dużo nie znajdziecie. Będzie więc raczej krótko - przynajmniej mam taką nadzieję. Norwegia, dzień 2 i 3 - Patrzymy na fiordy z góry Wybierając Lysebotn na pierwszy przystanek naszej podróży mieliśmy w głowach cztery cele do zrealizowania: 1) pokręcona droga do Lyseboton 2) wyjście na Kjerag 3) przepłynięcie promem przez Lysefjorden 4) skalna półka Preikestolen Pierwszy cel zrealizowaliśmy bez większych problemów więc przyszła pora zaplanować kolejne atrakcje. Wieczorem, w dniu przyjazdu, sącząc piwko w barze, który był jednocześnie recepcją kempingu dowiedzieliśmy się, że rejs przez Lysefjorden trzeba wcześniej zarezerwować i wykupić, bo kursuje tu tylko mały turystyczny prom, jak dobrze pamiętam tylko dwa razy w ciągu dnia. Tak, też zrobiliśmy korzystając z dostępnej w knajpce sieci WiFi - generalnie nie ma problemów z wykupieniem biletu na stronach przewoźników, ważne żeby mieć do dyspozycji kartę którą można płacić w sieci. Nam udało się wykupić bilet na ranny rejs za dwa dni, tak więc mieliśmy cały kolejny dzień na realizację celu nr 2. Fakt, że mieliśmy na wycieczkę cały dzień zdemotywował nas co nieco i postanowiliśmy odespać trochę wczorajszą podróż. Pogoda z rana nie wyglądała najgorzej chociaż prognozy zapowiadały opady na popołudnie. Nie zrażaliśmy się jednak na zapas i ciesząc się w wyobraźni pięknymi widokami na fiord wskoczyliśmy na Prosiaka. Szlak prowadzący na Kjerag rozpoczyna się przy restauracji na szczycie drogi do fiordu, będziemy mieć więc okazję zaliczyć atrakcję z punktu pierwszego jeszcze dwa razy. Najpierw trzeba wspiąć się do góry, a potem znowu wrócić. Chyba jeszcze żadnej drogi z listy tras z adrenaliną nie będę miał tak utrwalonej. Tak jak jednak wcześniej napisałem, w tej części relacji za dużo jazdy nie ma więc po 10 km winkli stawiamy Prosiaka na parkingu, zmieniamy motocyklowe ciuchy na coś bardziej nadającego się na górskie wycieczki i rozpoczynamy wspinaczkę. Szlak na Kjerag może nie jest za długi, ale prowadzi przez trzy poważne wzniesienia. Trzeba liczyć, że wycieczka zajmie ok. 5-6 godzin (tam i z powrotem), bo na każdą górę trzeba się najpierw wdrapać, żeby potem znowu złazić - nie wiem, kto tak wymyślił te góry, przecież to zupełnie bez sensu jest. W każdym razie, póki co byliśmy zdeterminowani i nawet porywisty wiatr, który objawił się nam na szczycie pierwszego przewyższenia nas nie zniechęcał. Niestety po zejściu z góry zaczęło padać i zaczęliśmy zastanawiać się czy warto brnąć dalej. Póki co wiatrówki dzielnie chroniły nas przed wiatrem, ale nie było szans żeby przetrzymały większy deszcz. Wierzyliśmy jednak naiwnie, że wiatr który nagle przywiał te deszczowe chmury równie szybko je przegoni. Postanowiliśmy więc iść dalej. Niestety, zamiast się poprawiać robiło się coraz gorzej. Zaczęło naprawdę ostro padać, a wiatr wiał z taką siłą, ze niemalże wbijał krople deszczu w skórę. Nie wspominając o ubraniu - pół godziny przed szczytem byliśmy tak mokrzy, jak chyba jeszcze nigdy. Efekt byłby taki jakbym wskoczył do fiordu - we wszystkich ciuchach, łącznie z butami. Może temperatura powietrza nie była zbyt niska (chociaż skąd ten śnieg na szlaku?) ale ten porywisty wiatr tak wychładzał, że człowiek tracił chęć do jakiejkolwiek aktywności. Jeszcze nigdy nie byłem tak zmarznięty, nawet w zimie, a przecież mieliśmy środek lata? Do tego przed samym szczytem, pogubiliśmy trochę drogę i nie trafiliśmy na szlak w kierunku klifu - byliśmy niby na górze, ale nie umieliśmy znaleźć drogi do słynnego zaklinowanego głazu. Z jednej strony rozsądek podpowiadał, że trzeba temu dać spokój i najwyższa pora wracać, a z drugiej strony świadomość, że drugiej szansy nie będzie ciągnęła nas do przodu. Na szczęście w ostatniej chwili Monika wypatrzyła ścieżkę w kierunku klifu i rzutem na taśmę udało się zobaczyć to po co tu przyszliśmy. Chociaż zobaczyć, to trochę za duże słowo, bo nie było czasu na podziwianie podobno pięknych widoków fiordu z klifu. Chmury, deszcz i porywisty wiatr nawet nie pozwoliły zrobić przyzwoitej pamiątkowej fotki na zaklinowanym głazie. Było mokro i tak wiało, że nie odważyłem się stanąć na tym zaklinowanym nad przepaścią głazie w obawie że mnie zwieje. A miałem przecież na nim poskakać, żeby sprawdzić czy się dobrze trzyma. Teraz już z tego żartuję, ale wtedy na górze zupełnie nie było mi do śmiechu. Zdjęcia tego nie oddają, ale było naprawdę niefajnie i chcieliśmy jak najszybciej zejść na dół. Trochę więcej widać na filmiku, który udało się Monice zarejestrować pokazującym jakiegoś szaleńca wskakującego na kamień na trzy sekundy i uciekającego przed deszczem. Przy okazji dla mojej żonci - jestem pełen podziwu, że nie dość że dała się tam wyciągnąć to jeszcze mimo tych koszmarnych warunków wytrzymała ze mną do samego końca. Najgorzej, że przed nami były jeszcze jakieś dwie, trzy godziny zejścia do parkingu na którym czekał na nas Prosiak i suche motocyklowe ciuchy. Oczywiście nie było sensu ubierać motocyklowych ubrań na to co mieliśmy na sobie - trzeba było jeszcze zahaczyć o restauracyjną toaletę, zrzucić z siebie wszystko i co nieco się przetrzeć papierowym ręcznikiem i na golsa wskoczyć w motocyklowe łaszki. Teraz pozostało tylko po raz trzeci zaliczyć krętą drogę na dół - zdecydowanie najciekawsze doznanie jak dotąd - w ulewnym deszczu, przemarznięci i bez majtek - tego jeszcze nie przerabialiśmy. Najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że nie wracamy tym razem do ciepłego domku tylko pod namiot i nie będzie nam dane szybko się ogrzać i wysuszyć. A jak się później okazało, mokre mieliśmy nie tylko to co na sobie ale również to co w plecaku. Moja wina, bo zamiast wrzucić wszystko do foliowego worka, który miałem przy sobie wierzyłem że plecak jakoś wytrzyma. W efekcie z portfela wylewałem wodę - kartom i dokumentom nic nie zaszkodziło ale Euro, duńskie i norweskie korony musieliśmy rozłożyć w namiocie z nadzieją, że co nieco przeschną i będą się jeszcze nadawały do użytku. Można powiedzieć, że tym razem spaliśmy na pieniądzach. Niestety, deszcz nie dawał za wygraną i cały wieczór i noc padało. Rano też jeszcze kropiło więc trzeba było zwijać mokry namiot i kombinować jak poupychać bagaże żeby kompletnie przemoczone ciuchy i buty zmieściły się razem z tym co jeszcze pozostało suche. Byliśmy zdecydowanie przygnębieni - po pierwszym słonecznym dniu nie zostały nawet wspomnienia, a my zastanawialiśmy co nam odbiło żeby wybrać się do Norwegii zamiast na słoneczne plaże Chorwacji. W tym momencie niewiele brakowało żebyśmy zawinęli ogony i skierowali się w kierunku domu. Na szczęście duma i wrodzony upór nie pozwolił nam na taki ruch. Poza tym Monika poprzedniego dnia wieczorem dowiedziała się po fakcie, że kręta droga z Lysebotn na górę jest na topie listy "dróg z adrenaliną" i jest jedną z najtrudniejszych dróg Norwegii - dobrze, że nie wiedziała tego wczoraj jak zjeżdżaliśmy na mokro po zejściu ze szlaku, bo pewnie musiałbym sprowadzić motor zamiast jechać. Tak więc opcja powrotu na górę odpada, a poza tym przecież nie wypada zmarnować 240 NOK wydanych na poranną przejażdżkę promem po pięknym "świetlistym" fiordzie. Lysefjorden jest podobno nazywany jasnym albo świetlistym ze względu na piękną grę świateł na jego skalnych ścianach. Nam niestety pozostało podziwiać jego bardziej ponury wizerunek, chociaż im bliżej Forsand do którego zmierzaliśmy, tym pogoda wydawała się być lepsza. Cały fiord ma ok. 40 km, a trasa promu pewnie trochę mniej więc dość szybko byliśmy na drugim końcu. Pozostało zatankować Prosiaka i przewietrzyć go trochę - do kolejnego punktu nie mieliśmy zbyt daleko. Od przystani tylko ok. 15 kilometrów dzieliło nas od kempingu Preikestolen na którym mieliśmy się zatrzymać. Oczywiście cały czas zastanawialiśmy się czy kolejna próba wyjścia w góry ma jakikolwiek sens, zwłaszcza że wszystkie ciuchy które nadawały się na taką wycieczkę były kompletnie mokre. Czując jednak niedosyt po poprzednim dniu postanowiliśmy dać sobie i Norwegii jeszcze jedną szansę. Jedziemy na kemping, a potem się zobaczy. Zanim dojechaliśmy na kemping zza chmur wyjrzało słońce. Norwegia chyba chciała się zrehabilitować i pokazać nam swoje lepsze oblicze. Przed południem, jak zaczynaliśmy rozwijać przemoczony majdan świeciło już tak mocno że goniłem w samych spodenkach. W przeciągu godziny nasze górskie ciuszki prawie nadawały się do noszenia, buty potrzebują więcej czasu ale na szczęście mamy rezerwę. Trasa z tego co wiemy nie jest zbyt skalista więc damy radę w tenisówkach. Nie ma co zwlekać - ruszamy bo kolejnej szansy nie będzie. Trasa na Preikestolen nie jest może przesadnie wymagająca, bo idzie się prawie cały czas po równych kamieniach, ale w razie deszczu może też być nieciekawie. Na niektórych odcinkach jest jeszcze wilgotno i można się przejechać, tak więc nie polecam wycieczek w japonkach. Trasa w górę zajęła nam ok. dwóch godzin i tak jest chyba kalkulowana w przewodnikach. Widoki po drodze są piękne, jedynie co mnie osobiście przeszkadzało to te tłumy turystów - momentami czułem się jak na drodze do Morskiego Oka. Niestety, innej drogi nie ma więc trzeba zacisnąć zęby i iść dalej. Dwie godzinki w tłumie da się jakoś wytrzymać, zwłaszcza kiedy na górze można spokojnie usiąść i odpocząć kontemplując widoki. Posiedzieli, pooglądali, trzeba jednak wracać. Nie, oczywiście nie do domu chociaż jeszcze rano o tym poważnie myśleliśmy. Pomimo tych kaprysów pogody Norwegia coś w sobie ma - nie pozostaje nic innego jak bliżej się temu przyjrzeć. Tyle fotek na dzisiaj, więcej tradycyjnie w galerii. cdn..